środa, 29 grudnia 2010

Więzienna noc.

Dnia 31 grudnia przeniesiono mnie do celi dla gitów. Szczerze powiedziawszy to miałem wielkie wątpliwości, co do mojego dobrego życia tam. Przed moimi oczyma stawały najgorsze obrazy, jakie tylko przychodziły mi do głowy. Przywitano mnie słowami:
- Siadaj młody na pryczy i nawet się kurwa nie odezwij, bo w pysk.
Były to słowa gościa skazanego za zabójstwo. Dopuścił się tego czynu, ponieważ widział, jak jakiś facet gwałci jego żonę. Bałem się cholernie, gdyż na pewno wiedzieli za co tu siedzę. Pierwszej nocy nawet nie zmrużyłem oka, a tylko po to, aby być spokojnym, że mnie nie będą cwelić. Kolejne dni, mimo iż tak się bałem nie wyglądały najgorzej. Odwiedziła mnie mama. Pół godziny, które przeznaczone jest na widzenie milczeliśmy przytuleni do siebie. Poprosiłem ją, aby tylko nie przyprowadzała mojej 9 letniej siostry. Nie chciałem, aby widziała, gdzie jestem obecnie, więc poprosiłem rodzicielkę, żeby powiedziała Miley, że wyjechałem na sylwestra albo do pracy.
Mijały tygodnie, a żyło mi się całkiem nieźle z moimi "współlokatorami" celnymi. Nie wiedziałem w jaki sposób do nich się odzywać, więc milczałem większość czasu, aby nie rozpocząć jakiejś bezsensownej bójki. Nie byłem dzieciakiem, który lubił się bić i robił to często. Po nich zaś było widać, że jest to normalne, aby prać się po mordach.
Zasnąłem. Całkiem wygodnie było mi na pryczy, jednak brakowało mi domowej pościeli, zapachu płynu do płukania i ciepłego pomieszczenia. W celi capiło wilgocią, a smród ten doprowadzał mnie do wymiocin. Jednak mimo wszystko, nie było najgorzej. Nagle poczułem, jak ktoś zarzuca mi worek na głowę, po czym tłucze mnie z całej siły po twarzy. Wiedziałem, że krwawię, bo ciepło, które nagle ogarnęło moją twarz nie było wytworzone dzięki adrenalinie, ale lepkiej cieczy wypływającej z mego nosa. Następnie zrzucono mnie z pryczy i kopano po brzuchu. Słyszałem tylko śmiech tych cwaniaków, którzy bawili się widać co nie miara. Po wszystkim wstałem ledwo co i zapytałem, który to zrobił. Odpowiedzieli, że wszyscy razem. Podszedłem do jednego z najsłabszych, zacisnąłem pięść i uderzyłem prosto w twarz. O dziwo mi nie oddał. Chłopacy stwierdzili, że jestem "spoko ziomek". To był swego rodzaju sprawdzian, czy nadaję się do tej celi.

sobota, 25 grudnia 2010

Smutek więzi me myśli

Tekst dedykuję Tinie, tak bardzo prosiła o następny.


- Jest mi tak zimno, cholernie zimno. - powiedziała Sara.
Nie wiedziałem kompletnie jak rozgrzać jej poharatane i tak mocno ciało, pozostawione na pastwę losu w śnieżnej zaspie. Wydawało mi się jakby każda sekunda trwała godzinę, a minuta dobę. Co robić? Te pytanie zadawałem sobie non stop. Sara była mi bliską osobą i tak właśnie dlatego zadzwoniła do mnie a nie na policję. Jedyne co wiem to tyle, że została zgwałcona, a następnie brutalnie pobita i dwa razy dźgnięta nożem. Minbourg Street to niebezpieczny zaułek, jednak przyjaciółka ma chciała sobie skrócić drogę do domu. Ach! Gdybym tylko mógł dorwać tych drani, co jej to zrobili.
Zmasakrowane ciało Sary doprowadzało mnie do wymiocin, jednak nie chciałem wyrzucać z siebie resztek niestrawionego jeszcze pokarmu, aby pokazać jej, że nie jest aż tak źle. Twarz miała w posoce, która spływała z rozciętych ust i łuku brwiowego. Ciosy nożem zadano w brzuch i udo. Pewnie dlatego, aby uniemożliwić jej poruszanie się. Była piękną kobietą, tego nie można jej odebrać, jednak w tym stanie wyglądała prawie jak zombie.
Moje nerwy były na granicy wytrzymałości, a łzy kapały w półmroku na zimną kostkę brukową tworząc lodową poświatę. Pogoda nie dopisywała. Na dworze było minus dwadzieścia dwa stopnie i wiedziałem, że jeśli szybko nie zareaguję to Sara umrze. Zerwałem poły koszuli, którą miałem na sobie i obwiązałem jej rany, aby zatamować krew. Dzięki Bogu jestem po kursie pierwszej pomocy. Następnie okryłem ją moją kurtką i wyjąłem telefon. Nie miałem wiele czasu, moja bateria była na granicy wytrzymałości. Zadzwoniłem po policję i pogotowie. Nie dostałem jasnych odpowiedzi. Karetka zjawiła się dwa razy szybciej od radiowozu. Ech.. policja to skurwysyny w naszym kraju. Wzięto ją na nosze i zawieziono na ostry dyżur do pobliskiego szpitala wojewódzkiego. Policja od razu stwierdziła, że jestem podejrzanym. Funkcjonariusze prawa wpakowali mnie do suki z zakutymi rękoma.
- Jak mógłbym być jej gwałcicielem i zabójcą skoro starałem się zatamować jej krew i oddałem własną kurtkę a następnie wezwałem pogotowie i was!? - wrzeszczałem w radiowozie.
- Wszystko, co pan powie, może być użyte przeciw pańskiej osobie. - usłyszałem od policjanta.
Czas nagle przyśpieszył i wszystko wydawało się migać przed moimi oczyma. Kiedy trafiłem do celi, zostałem ostro spałowany, po czym z szyderczym uśmiechem na twarzy powiedzieli do mnie:
- Poczekaj aż trafisz do celi gitów, tam dopiero zaznasz rozkoszy.
Nie wiedziałem, czemu mnie podejrzewają. Po dwóch dniach przyszedł do mnie prawnik i powiedział, że zarzutem wobec mnie jest gwałt i brutalne pobicie kobiety, która zapewne podobała mi się wiele, wiele lat. Chciałem zaprzeczyć, ale w tym samym momencie przypomniały mi się słowa policjanta: "Wszystko, co pan powie, może być użyte przeciw pańskiej osobie.".
- To wszystko jest chore! - krzyczał wewnątrz mnie jakiś głos.
Kompletnie nie wiedziałem co robić. W domu mama z siostrą zapewne zamartwiały się, gdzież to jestem. Poprosiłem klawisza o to, aby pozwolił mi zadzwonić do nich. Rozmowa z zapłakaną rodzicielką nie przychodziła mi łatwo. Najważniejszym dla mnie był jednak fakt, iż wierzyła w to, co mówię.
Najgorsze jednak było dopiero przede mną...

czwartek, 23 grudnia 2010

Trochę inne święta.

Święta, święta, święta. Najpierw Wigilia, następnie pierwszy i drugi dzień. Męczą mnie przebrzydłe, udawane uśmiechy i jeszcze gorsze, zakłamane życzenia. Każdy stara się być miły, ale nie każdemu wychodzi. Przez 13 lat starałem się udawać każdego innego człowieka w Polsce w okresie świątecznym. Na rodzinnych kolacjach tudzież obiadach uśmiechałem się fałszywie, składałem jeszcze gorsze życzenia. Niestety pewnego roku coś we mnie pękło. Zapewne zacząłem dojrzewać i przejawiał się u mnie bunt, jednak odbieram to trochę inaczej. Owszem zbyt grzecznym dzieckiem nie byłem, ale nigdy nie pogardziłbym rodziną. Wigilia 2004 roku zmieniła wszystko. Nie, nie chodzi tu o jakiekolwiek błahostki, o których myślicie. Nie mam na myśli jakichś mało ważnych wydarzeń też. Mój światopogląd wywrócono o 360 stopni i nikt go teraz nie da rady przywrócić do podstawowej formy. Pięknie by było, gdybym znów potrafił uwierzyć w magię świąt i zasrane bajeczki o Bogu. -Taaak, on jest taki dobry. - powiedziałaby babcia
-Art musisz przejrzeć na oczy, on objawia się w drugiej osobie. - ktoś znajomy rzekł.
A ja go cholera nie widzę. Coraz odleglejszy mi się staje. Monotematyczność moich grudniowych przemyśleń zżera mnie od środka.
-Wypłucz je, schowaj je, zapomnij. - powiesz mi tak?
-Na pewno będzie dobrze. - nie próbuj tak się zwracać, bo dostaniesz w pysk.
Moje sumienie cholernie mnie beszta po żołądku i chce więcej perwersji tylko po to, aby dostawało bodźców zewnętrznych. Czy właśnie tak ma wyglądać każde boże narodzenie? A może coś kiedyś pęknie i się zmieni wszystko? Boli mnie cały czas. Jebane 6 lat, a ja wciąż pamiętam. Nie powinienem tu roztrząsać takich spraw, ale po prostu chcę czasami napisać coś, co siedzi w moim sercu.
Dziadku, wiem że do Ciebie to nie dotrze, ale ja cały czas pamiętam. Czuję często Twą obecność w ciężkich momentach, które mnie dotykają. Wiedz, że Cię kocham cały czas tak bardzo jak kiedyś. Bądź mą ostoją, a na pewno poczuję się silniejszy. Powiecie, że to pokazanie jak mi strasznie przykro? Nieee. To żal do waszego boga, do litościwego Jezusa, który nie postarał się i zrobił mi kiedyś piękny prezent w swoje narodziny.

Poudaję teraz zakłamaną część Polaków.
Wesołych świąt!  
Szczęśliwego nowego roku.

niedziela, 12 grudnia 2010

Król barłogu III

Do szkoły wróciłem po dwóch tygodniach nieobecności od czasu, gdy przypomniałem sobie śmierć mamy. Nie było mi lekko nadrobić tylu zaległości. Pocieszył mnie jednak fakt, że pogoda nie była taka zła i nadal mogłem przesiadywać na plaży z kartką papieru i rysować zachody słońca. Dziwnie mnie uspokajały te zjawiska przyrodnicze, które zachodziły nad morską tonią.
W budzie spotkałem kilku muzyków. Chłopacy grali na gitarach, śpiewali i posiadali bębniarza, ale brak im było basisty. Zgodziłem się bez żadnego namysłu. Nie mam teraz czego żałować, gdyż gramy do dzisiaj. Zaczynając jednak od początku należy powiedzieć, a raczej napisać, że nie było kolorowo. Pierwsze próby i od razu pierwsze zgrzyty. Różnice charakterów, chęć grania czego innego, jednak poszliśmy na kompromis. Nazwaliśmy swój zespół Dead Alice i tworzyliśmy progresywny alternatyw muzyczny. Nasze piosenki opierały się na kilku skalach, miały złożone przejścia i mocne teksty. Od początku wiedzieliśmy, że jesteśmy stworzeni do życia scenicznego. Paradoks sam w sobie, albowiem jak wspominałem prędzej do najbardziej otwartych osób nie należałem.
Swój pierwszy występ mieliśmy na balu maturalnym, który odbył się 26 stycznia. Tłum szalał, a w nas wstąpiły jak gdyby nowe osobowości. Potrafiliśmy się bawić tym, co robiliśmy i przynosiło nam to nie lada satysfakcję. Nasz repertuar był ciągle poszerzany o nowe numery i przysposobiliśmy sobie niezłą grupę fanów. Były także groupies, ale jak zawsze byłem stronniczy i nie leciały aż tak bardzo na mnie, jak na gitarzystów i wokalistę.
Nie podeszliśmy nawet do matury. Podpisaliśmy kontrakt z, wtedy jeszcze dość mało znaną wytwórnią, Roadrun Records. Po pierwszych nagraniach nasza płyta ukazała się w sklepach w nakładzie tylko 1000 egzemplarzy, jednak dla nas był to niesamowity sukces. Odszedłem całkowicie od życia rodzinnego. Nie wiem czy to dobrze czy źle, jednak bytowanie na własną rękę i kieszeń sprawiało mi niezwykłą frajdę. Niedługo po tym przyszły także pierwsze problemy. Wraz z chłopakami stwierdziliśmy w trakcie jednej trasy koncertowej, że czas spróbować tego, co robią inne zespoły. No i w taki oto sposób próbowaliśmy alkoholi, narkotyków i panienek. Całkiem przyjemnie tak było dopóty, dopóki nie straciliśmy rachuby w naszym postępowaniu. Ojciec nie chciał ze mną rozmawiać, gdy dowiedział się, że trafiłem na odwyk, a siostra patrzyła jak na kogoś obcego. Zapuściłem się sam w sobie i nie mogłem odnaleźć drogi powrotnej.
Po dwóch latach brania i picia spróbowałem się opamiętać. Chłopacy postawili się szybciej do pionu, więc pomogli wyjść z tego bagna i mi. Zaprowadziłem jednak barłóg w swoim dotąd poukładanym życiu. Teraz już wiecie, czemu nazywam się Terry, a mówiono na mnie "Król barłogu". Przestaliśmy koncertować na czas mojego leczenia. Po roku wróciłem do składu, nauczyłem się nowych kawałków i znów ruszyliśmy w podróż. Ponadto pracuję w przychodni specjalistycznej dla osób uzależnionych i staram się pomóc im wyjść z nałogu.
Morał z tej opowieści taki, żebyś nie łapał bracie za dragi. Alkohol w niewielkich ilościach to całkiem fajna sprawa, jednak narkotyki zaprowadzą Cię na dno. Przypomnijcie sobie moje słowa, gdy będzie z wami naprawdę źle.
Żegnam,
Terry.

środa, 8 grudnia 2010

Król barłogu II

Nadszedł dzień 22 września. Niestety nie kojarzy mi się on zbyt dobrze. To właśnie wtedy zmarła moja mama. Pamiętam każdy detal tego nieszczęsnego dnia, jakby to było wczoraj. Jak co rano poszedłem do szkoły, przesiedziałem tam sześć godzin, po czym wróciłem do domu. Nic się jeszcze nie działo. Wyszedłem z domu o godzinie 15:00 i wiem, że nie wybaczę sobie tego do końca mojego życia.
Każdego popołudnia wybierałem się do chłopaków na niezbyt dobrą dzielnicę mojego miasta. Niby nic takiego, ale w podwórzu przy kamienicy, w której zawsze odbywały się nasze meetingi była raptem jedna ławka i trzepak. Życie tam polegało na przesiadywaniu przez kilka godzin na wyżej wymienionej ławce tudzież ziemi. Mówi się, nic specjalnego. Jednak tego dnia było inaczej. W wieku 10 lat nie myślało się o żadnych używkach mimo tego, iż widzieliśmy jak starsi chłopacy wstrzykują sobie heroinę prosto do żył. Mój świat to była istna sielanka. Ciepły dom, dobre oceny w szkole i wspaniali znajomi. Nie przyjaźnili się ze mną tylko dlatego, że miałem pieniądze. Robili to ze względu na mój charakter. Wspominałem już prędzej, że nie jestem zbyt otwartą osobą. Jednak zmiany te nastąpiły we mnie dopiero po śmierci mamy. Chciałbym, aby czasy sprzed 8 lat wróciły. Ha, kto by nie chciał? Niczym się zupełnie nie przejmowałem tego dnia. Śmiałem się, żartowałem i grałem w piłkę z przyjaciółmi. Zenek nie raz mówił, abym nie wychodził zbyt późno od nich, bo może mi się przytrafić coś złego. Teraz wiem, że moim błędem było opuszczenie Mordlag District dopiero o 20:00. Zaniepokojona mama wyszła mnie szukać, co spowodowało, że kiedy tylko mnie odnalazła przytuliła mnie i chciała zaprowadzić do domu. Spodziewałem się niezłej burdy, jednak obyło się bez kłótni. Niestety za kilka minut świat miał spaść mi na głowę i zmiażdżyć doszczętnie moje serce. Kiedy byliśmy dwie przecznice od mojego domu, jakiś pijany kierowca potrącił moją mamę po czym uciekł z miejsca zdarzenia. Nie wiedziałem co robić, więc pobiegłem po tatę. Nigdy nie zapomnę widoku jego twarzy, gdy ujrzał zakrwawione usta mamy i wciąż cieknącą krew z jej gardła. Nigdy nie zapomnę jej zmasakrowanego ciała, które ledwo co oddychając wykrztusiło z siebie ostatnie "kocham Cię" w momencie, gdy z oczy znikał blask. Nigdy. Nie potrafię sobie wybaczyć, że to przeze mnie. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego akurat moja mama. Nie potrafię nic.

piątek, 3 grudnia 2010

Król barłogu.

-Wiesz, co chcesz robić w życiu?
- Tak.. tak sądzę.
- A masz jakiś plan, jak do tego dążyć?
- Myślę, że wiem w jaki sposób to zrobić.

Słowa mojego ojca po dziś dzień drylują mój zdegenerowany umysł. Niby nic szczególnego, ale wtedy wiedziałem, że chcę być dobrym człowiekiem.
Wszystko zaczęło się, gdy kupiliśmy nowy dom. Znajdował się on nieopodal klifu, w całkiem malowniczej okolicy. Z wielkomiejskiego syfu przenieśliśmy się z rodziną do wioski położonej niedaleko morza. Nie był to mój, ani mojej siostry wybór, ale tyko i wyłącznie mojego ojca. Straciłem mamę, gdy miałem 10 lat i do tej pory w zakamarkach mojej podświadomości kryję żal do Boga, że odebrał mi moją ostoję w świecie pełnym kurestwa. Z miasta wyjechaliśmy dlatego, że zbyt wiele kojarzyło nam się z mamą. Strata tej wspaniałej kobiety bardzo mocno dotknęła moją rodzinę. Młodsza siostra, Tania, nie znała jej zbyt dobrze, gdyż miała zaledwie 4 lata, jak mama opuściła ten świat.
Wioska, do której się wprowadziliśmy, wyglądała na malowniczo położoną osadę ubogich rolników. Nasz dom? Czysta sielanka. Mała parterówka z poddaszem, kupiona po jakiejś rodzinie, która wyniosła się stąd, kiedy ich córeczka spadła z klifu. Przez kilka dni nasłuchałem się opowieści jak to straszy okropnie w tym należącym już do nas budynku, ale jakoś tego nie zauważyłem.
Do Mervbridge zjechałem z tatą kilka dni prędzej, a siostra w tym czasie została u babci. Oprzątnęliśmy naszą "rezydencję" i naprawiliśmy kilka niedziałających rur oraz kontaktów. Swój malutki pokój na poddaszu obkleiłem wytłaczanki oraz różnego rodzaju plakatami. Przytłaczało mnie tylko to, że jest nas troje, a dom ma sześć pokoi.
W dniu, w którym na dobre się wprowadziliśmy do Mervbridge ojciec wziął mnie na rozmowę.
- Terry, wiesz jak bardzo zależy mi na normalnym życiu, prawda synku? Proszę Cię zatem nie rozstrząsaj ciągle sprawy utraty mamy, tylko pomóż mi w wychowaniu twojej młodszej siostry.
-Dobrze tato, postaram się. - odpowiedziałem lakonicznie, po czym odszedłem do swojego gniazdka. Był to 22 lipca 1986 roku i właśnie tego dnia moje życie miało się na zawsze odmienić.
Wstałem jak zawsze o 6:30 rano. Z dołu ulatniał się zapach jajecznicy z bekonem, zatem wiedziałem, że tata nie spal dobrze i chciał nas jak najlepiej przywitać. Zszedłem na dół, porozmawiałem z nim o przyziemnych sprawach i wybrałem się na plażę. Zabrałem ze sobą Tanię, co by samotna nie czuła się w pierwszym dniu, jaki miała spędzić w nowym miejscu. Tania to bardzo spokojna, 12 letnia dziewczynka z głową w chmurach. Ma cudowne blond loki, zielone oczy i jest kopią mamy. Widok uśmiechu na jej twarzy zawsze sprawia, że się raduję. To tak, jakbym widział roześmianą mamę, gdy łaskotałem ją lub opowiadałem dowcipy. Na co dzień jestem cichym i zamkniętym w sobie chłopakiem. Nie jestem zbytnio wysoki, mam tylko 176 cm wzrostu i 18 lat. Szybko musiałem dojrzeć, aby pomogać przy codziennych pracach domowych. Jednak nie wpłynęło to na moje nastoletnie życie. Nadal miałem marzenia i chciałem je realizować. Pierwsze spełniło się zaraz po powrocie z nadmorskiego wybrzeża do domu. Tata przywitał nas pysznym obiadem, po czym odezwał się.
-Taniu idź do siebie. Muszę porozmawiać na osobności z twoim bratem.
Niezwykle zdziwiły mnie te słowa, a nawet wystraszyły, albowiem nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Zaraz po wyjściu siostry ojeciec przytulił i zabrał do mojego pokoju.
-Terry, zakmnij oczy i wejdź za mną do swojego pomieszczenia.
Zrobiłem jak chciał, a gdy usłyszałem, że mogę je otworzyć i spojrzeć w ka pokoju, to serce me stanęło mi w gardle z podniecenia. Natychmiast podniosłem powieki, a w momencie, gdy ujrzałem nowe cacko w rogu skoczyłem z radości i zacząłem całować go po policzkach dziękując przy tym i dławiąc się łzami szczęścia. Otóż w kąciku, gdzie wisiały plakaty stała wielka kolumna z głową gitarową, a tuż obok na statywie nowiutki model basu wyprodukowany przez firmę Fender. Nie wiem czy wspominałem, ale fascynują mnie innowacje muzyczne. Od tamtej pory siedziałem nad moją nową gitarą, którą z czasem zacząłem nazywać żoną, całe dnie. Wakacji miałem coraz mniej i myśl rozstania się z "radością samotnych chwil" dręczyła mnie. Szkoła to obowiązki i mimo, że nie należę do najgłupszych wiedziałem, iż nie mogę zawalić klasy maturalnej. Dni coraz szybciej się kończyły a wrzesień nadszedł tak niespodziewanie. Chciałem, aby życie polegało tylko na weekendach, gdzie mogłem siedzieć z bassem sam na sam...

Modlitwy.

Kiedyś przeczytałem w pewnej książce cudowną dedykację:
"...Daj Jej siłę, aby mogła się pogodzić z tym czego zmienić nie może;
Dodaj odwagi, aby mogła walczyć z tym, co zmienić może.
I udziel Jej mądrości, aby odróżniła jedno od drugiego..."

Ale czy aby na pewno jest trafna?

"Modlitwa III"
Pozwól mi spróbować jeszcze raz. 
Niepewność mą wyleczyć, wyleczyć mi.
Za pychę i kłamstwa, za me nałogi,
Za wszystko co związane z tym.
Te świństwa duże i małe,
Za mą niewiarę,
Rozgrzesz mnie, no rozgrzesz mnie!


Dwa wykluczające się cytaty. Szukam prawdy i powiązania z życiem codziennym w obydwu. Pierwszy przecież mówi o tym, że Bóg może JEJ coś przekazać. Siła, odwaga, mądrość.. Czyż te cnoty nie są najbardziej pożądane? Bynajmniej. W drugim zauważam prośbę, która kierowana jest do Boga przez człowieka przegranego. I to nie takiego, który jest na pozycji spadkowej, ale już całkowicie poza rankingiem. Czy uzyska pomoc? Wątpię. Zatem dlaczego każdy z nas inaczej Go postrzega? Dla jednych jest to zbawca, coś wyższego, stojącego w hierarchii ponad wszystkim żywym. Dla innych, zwykły gość, który coś stworzył i nas opuścił. Jeszcze następni sądzą, że nie ma takiej istoty. Czy to właściwe podejście? O tym za chwilę.

Moje szkolne życie nie różniło się zapewne niczym od waszego. Każdego dnia wstawałem rano, jadłem albo i nie śniadanie, a następnie wychodziłem do przysłowiowej "budy". Ciekawiły mnie w szczególności nauki humanistyczne: złożone rządki liter, interpunkcja, gramatyka. Pisanie to także świetna sprawa. Ale najbardziej lubiłem polemizowanie na religii. Katecheta zawsze namawiał nas do wiary, do tego, żeby powierzać Bogu swoje problemy, bo on nas wysłuchuje. Ale czy na pewno? Po zadanym pytaniu, czy jemu kiedykolwiek pomógł nie dostałem odpowiedzi. Co dzień zachodziłem z łopatą w swój umysł i zastanawiałem się nad tym. Nie doszedłem do satysfakcjonujących mnie wniosków, więc poszukiwałem Go w nauce archeologii. Też pustka. Zatem odszedłem od tego i wróciłem do standardowego środowiska życiowego. Nic ciekawego nie robiłem. Zbijałem bąki nad gitarą basową oraz układałem piosenki. Może przyjdzie On do mnie w muzyce? Po długiej przerwie stwierdzam, że nie. Napisałem nawet modlitwę. Jednak nie została ona wysłuchana. Co wieczór przez 10 lat prosiłem Boga o zdrowie dla dziadka i babci. Czemu więc mi ich zabrał? Przecież w niebie jest zimno.

Poznałem dziewczynę. Piękna była. Czy w niej był Bóg? Nie sądzę. Podobno Bóg nie rozdawał swego ciała dla człowieka, oprócz tej jednej śmierci krzyżowej. Ona była inną. Od poranka do nocy mogłem korzystać z jej usług. Nazwać ją dziwką? To chyba przesada. Po prostu lubiła seks. A czy Bóg go lubi? Przecież nakazano księżom żyć w celibacie. A tak się mieliśmy rozmnażać. 

Cytaty. Dwa dogłębne teksty. Dwa dogłębne teksty. Dwa dogłębne teksty... Czy są one pewnego rodzaju słowami kierowanymi do Boga? A może to po prostu nic nie warte zwroty? Może.. A jednak powodują mocniejsze drgania w moim sercu. Zatem szukam Boga w piśmie, które sam tworzę. Szukam Ciebie w moich literach. Szukam też zmarłych, z którymi chciałbym jeszcze nie raz usiąść w trakcie zimy przy herbacie i porozmawiać o przyziemnych sprawach. Chciałbym... Ale przecież za me grzechy i pychę nie osiągnę nic takiego. Nie pójdę do "zimnej płaszczyzny boskiej". Nie wiem czemu to Wam piszę i tym samym zmuszam Was do czytania tych nic nie znaczących wypocin, jednak mam taką potrzebę. Zastanawiam się.. Pomoże mi ktoś rozwikłać ten od dawna męczący mnie dylemat? Jest Bóg czy też Go nie ma? 

Proszę Cię bardzo pojaw się i daj mi znak, że mogę jeszcze w coś wierzyć!