niedziela, 12 grudnia 2010

Król barłogu III

Do szkoły wróciłem po dwóch tygodniach nieobecności od czasu, gdy przypomniałem sobie śmierć mamy. Nie było mi lekko nadrobić tylu zaległości. Pocieszył mnie jednak fakt, że pogoda nie była taka zła i nadal mogłem przesiadywać na plaży z kartką papieru i rysować zachody słońca. Dziwnie mnie uspokajały te zjawiska przyrodnicze, które zachodziły nad morską tonią.
W budzie spotkałem kilku muzyków. Chłopacy grali na gitarach, śpiewali i posiadali bębniarza, ale brak im było basisty. Zgodziłem się bez żadnego namysłu. Nie mam teraz czego żałować, gdyż gramy do dzisiaj. Zaczynając jednak od początku należy powiedzieć, a raczej napisać, że nie było kolorowo. Pierwsze próby i od razu pierwsze zgrzyty. Różnice charakterów, chęć grania czego innego, jednak poszliśmy na kompromis. Nazwaliśmy swój zespół Dead Alice i tworzyliśmy progresywny alternatyw muzyczny. Nasze piosenki opierały się na kilku skalach, miały złożone przejścia i mocne teksty. Od początku wiedzieliśmy, że jesteśmy stworzeni do życia scenicznego. Paradoks sam w sobie, albowiem jak wspominałem prędzej do najbardziej otwartych osób nie należałem.
Swój pierwszy występ mieliśmy na balu maturalnym, który odbył się 26 stycznia. Tłum szalał, a w nas wstąpiły jak gdyby nowe osobowości. Potrafiliśmy się bawić tym, co robiliśmy i przynosiło nam to nie lada satysfakcję. Nasz repertuar był ciągle poszerzany o nowe numery i przysposobiliśmy sobie niezłą grupę fanów. Były także groupies, ale jak zawsze byłem stronniczy i nie leciały aż tak bardzo na mnie, jak na gitarzystów i wokalistę.
Nie podeszliśmy nawet do matury. Podpisaliśmy kontrakt z, wtedy jeszcze dość mało znaną wytwórnią, Roadrun Records. Po pierwszych nagraniach nasza płyta ukazała się w sklepach w nakładzie tylko 1000 egzemplarzy, jednak dla nas był to niesamowity sukces. Odszedłem całkowicie od życia rodzinnego. Nie wiem czy to dobrze czy źle, jednak bytowanie na własną rękę i kieszeń sprawiało mi niezwykłą frajdę. Niedługo po tym przyszły także pierwsze problemy. Wraz z chłopakami stwierdziliśmy w trakcie jednej trasy koncertowej, że czas spróbować tego, co robią inne zespoły. No i w taki oto sposób próbowaliśmy alkoholi, narkotyków i panienek. Całkiem przyjemnie tak było dopóty, dopóki nie straciliśmy rachuby w naszym postępowaniu. Ojciec nie chciał ze mną rozmawiać, gdy dowiedział się, że trafiłem na odwyk, a siostra patrzyła jak na kogoś obcego. Zapuściłem się sam w sobie i nie mogłem odnaleźć drogi powrotnej.
Po dwóch latach brania i picia spróbowałem się opamiętać. Chłopacy postawili się szybciej do pionu, więc pomogli wyjść z tego bagna i mi. Zaprowadziłem jednak barłóg w swoim dotąd poukładanym życiu. Teraz już wiecie, czemu nazywam się Terry, a mówiono na mnie "Król barłogu". Przestaliśmy koncertować na czas mojego leczenia. Po roku wróciłem do składu, nauczyłem się nowych kawałków i znów ruszyliśmy w podróż. Ponadto pracuję w przychodni specjalistycznej dla osób uzależnionych i staram się pomóc im wyjść z nałogu.
Morał z tej opowieści taki, żebyś nie łapał bracie za dragi. Alkohol w niewielkich ilościach to całkiem fajna sprawa, jednak narkotyki zaprowadzą Cię na dno. Przypomnijcie sobie moje słowa, gdy będzie z wami naprawdę źle.
Żegnam,
Terry.

4 komentarze:

  1. że co? dobrze wiesz, że wątki słabo rozwijam, nauka pisania dziennikarskiego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię tego bohatera, bo jest taki prawdziwy. Nie idealizujesz go jako superutalentowanego bohatera, jest taki, jak większość gwiazd sceny reprezentującej ten gatunek muzyki. Szkoda, że to już koniec.

    OdpowiedzUsuń
  3. dzień jak co dzień bym rzekła. Niczym nie zaskoczyłeś mnie już dawno.

    OdpowiedzUsuń